Ks. Krzysztof Kasprzak od 4 lat posługuje w Tanzanii, a diecezja, do której należy jego parafia liczy ponad 2500 tys. kilometrów kwadratowych – Oprócz tego, że jestem księdzem, jestem też więc kierowcą – żartuje opowiadając o swojej posłudze w Sunya, początkach swojego powołania misyjnego, największych potrzebach mieszkańców Tanzanii i o tym, czego nauczyła go Afryka.
Karolina Zając: Kiedy zaczął się Ksiądz interesować tematem misji?
Ks. Krzysztof Kasprzak: Trudno określić, kiedy dokładnie to było. Już w szkole byłem w kółku misyjnym w parafii, więc wtedy był ten pierwszy kontakt z tym tematem. W seminarium było podobnie i z tego okresu szczególnie w pamięć zapadło mi spotkanie z ks. Karolem Szlachtą, misjonarzem z Tanzanii. To było w 2002 roku, kończyłem wtedy pierwszy rok. Jak się później okazało, był to ostatni pobyt ks. Karola w Polsce, bo w listopadzie tego samego roku zmarł i został pochowany w Tanzanii. Widziałem go wtedy jeden jedyny raz, ale to spotkanie i ta postać były dla mnie i kluczowe. Był jednym z pierwszych polskich misjonarzy w Tanzanii i do tej pory ludzie, których spotykam pamiętając go i wspominają.
Czyli idea misji była od samego początku obecna w Księdza życiu. Kiedy jednak podjął Ksiądz decyzję, że chce wyjechać z Polski i posługiwać jako misjonarz?
Zawsze, kiedy słyszałem fragment: „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało”, miałem wrażenie, że te słowa są skierowane bezpośrednio do mnie. Tak odczytałem najpierw swoje powołanie kapłańskie, a potem misyjne. Słyszałem, że brakuje tam księży, a u nas w Polsce tego braku nie widziałem, więc zdecydowałem się wyjechać.
Od początku czuł Ksiądz, że to do tego jest Ksiądz wezwany?
Kiedy przyjmowałem święcenia kapłańskie, przeszła mi taka myśl, że to jest właśnie moja droga. Postanowiłem więc 6 lat popracować w diecezji, a później wyjechać. Prawie mi się to udało, bo po 5 latach przedstawiłem księdzu kardynałowi po raz pierwszy moją prośbę. Po trzech latach od tej rozmowy, w 2015 roku wyjechałem do Tanzanii.
Czym zajmował się Ksiądz przez te pierwsze 5 lat kapłaństwa przed wyjazdem?
Posługiwałem na dwóch parafiach w naszej diecezji. Cztery lata pracowałem w Niedzicy nad Jeziorem Czorsztyński. Byłem wikarym, więc prowadziłem katechezę w szkole. W Niedzicy miałem okazję prowadzić kółko misyjne. Potem zostałem skierowany do Mogilan i tak posługiwałem przez następne 3 lata.
Jak na decyzję o wyjeździe do Afryki zareagowali Księdza najbliżsi?
Myślę, że rodzice zareagowali standardowo, czyli z jednej strony była radość, z drugiej troska. Podobnie do tego podeszło moje rodzeństwo. Wiem, że się za mnie modlą, co niesamowicie pomaga w tej posłudze.
Jak wyglądały przygotowania do wyjazdu?
Do samego wyjazdu przygotowywałem się w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, gdzie księża diecezjalni, siostry zakonne i osoby świeckie formują się przed taką posługą. Zwykle to przygotowanie trwa od września do maja i tak też było w moim przypadku. W Centrum uczyłem się między innymi języka angielskiego, a oprócz tego uczestniczyliśmy w zajęciach prowadzonych przez profesorów z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. To miejsce jest też takim dom dla wszystkich misjonarzy, więc można było się spotkać i porozmawiać z tymi powracającymi do kraju, a w ten sposób też dowiedzieć się więcej o ich pracy. Po rocznym przygotowaniu w Warszawie przez półtorej miesiąca szlifowałem jeszcze język w Anglii, no i później udałem się w końcu do Tanzanii.
Dlaczego akurat Afryka i Tanzania?
Jako diecezja mamy dwa miejsca, gdzie posługują misjonarze. Pierwsze to Rio de Janeiro w Brazylii, no i drugie to Tanzania. Na początku było mi obojętne, gdzie pojadę, jednak w końcu padło na Afrykę, bo czułem, że to właśnie tam jestem Panu Bogu bardziej potrzebny.
Jak wspomina Ksiądz swoje pierwsze chwile w Afryce?
Tanzania była pierwszym krajem, gdzie dotknąłem afrykańskiej ziemi. To, co pamiętam to to, że chociaż wylądowałem nad ranem, uderzyło mnie ogromne ciepło i jeszcze większa wilgoć. Poza tym moje bagaże zostały w Stambule, więc już pierwszego dnia było dużo przeżyć (śmiech) Do tego, żeby z lotniska dotrzeć do szkoły językowej, w której miałem spędzić pierwsze miesiące, jechaliśmy trzy dni przez Tanzanię ze wschodu na zachód. Widoki zapierały dech w piersiach, wszystko było dla mnie nowe, więc też rodziło się wiele pytań, na które nie można było uzyskać od razu odpowiedzi. To wszystko było niezwykłe. Żałuję tylko, że podczas tej jazdy nie liczyłem patroli policji, które minęliśmy i progów zwalniających, przez które przejechaliśmy (śmiech).
Pracuje Ksiądz w parafii Sunya w diecezji Arusha. Na czym tam polega Księdza posługa?
Ta moja posługa wiele się nie różni od tej w Polsce. Zarówno tu i tam jestem księdzem, ale że jest nas tam tylko dwóch, a potrzeby są ogromne i parafia jest dość rozległa, ta posługa ogranicza się do niesienia sakramentów, ale też koordynacji prac rady parafialne czy pracy z katechistami. Mobilizuję ich, żeby nie tracili wiary i mieli siłę w podejmowaniu licznych wyzwań, które na nich czekają.
Z jakimi trudnościami spotyka się Ksiądz w swojej codziennej pracy?
Na samym początku taką największą trudnością, którą wolę nazywać jednak wyzwaniem, był język, ale też kultura. Misjonarz znajduje się nieustannie na styku dwóch kultur. Z jednej strony ci, do których został posłany, a którzy zostali wychowani w innej kulturze, z drugiej on sam, który wyrósł w innej rzeczywistości. W Polsce pewno sobie tego nie uświadamiamy, ale na misji widać to bardzo wyraźnie. To oczywiście bardzo ciekawe, ale jednocześnie bardzo wymagające. Myślę, że to też rozwijające, bo otwiera człowieka na wiele rzeczy. Czasem wydaje się, że już nie można zrobić pewnych rzeczy inaczej, a tu okazuje się, że właśnie można i istnieje jeszcze wiele innych dróg, których nie znaliśmy do tej pory.
Na jakie zagrożenia wystawiony jest misjonarz w swojej posłudze?
Z punktu widzenia kapłana są to zagrożenia podobne jak w Polsce. Można popaść w taką bieganinę, można zapomnieć o modlitwie kosztem różnych akcji, a tak naprawdę ważne jest to, żeby nie być rzemieślnikiem, ale świadkiem. Ważne, żeby się modlić i być świadkiem modlitwy. Zagrożeniem jest właśnie to zatracenie się w bieganiu, w „ewangelizacji betonu”, w budowaniu kolejnych kościołów, kolejnych kaplic, w realizowaniu kolejnych projektów. Trzeba sobie nieustannie odpowiadać na pytanie, dlaczego wyjechałem na misję, czy po to, żeby budować kolejne budynki, czy żeby budować wspólnotę ludzi.
Jakie są więc największe potrzeby w rejonie, w którym Ksiądz posługuje?
Na pewno, gdyby nas było więcej niż dwóch, można by tę pracę inaczej rozdzielić i być więcej z ludźmi. Póki co, na miarę naszych możliwości, staramy się jak najlepiej służyć ludziom na terenie naszych parafii, choć większa liczba misjonarzy bardzo by pomogła. Staramy się jak najczęściej spotykać z mieszkańcami, przynajmniej raz w miesiącu odprawić mszę świętą w każdym miejscu, co to przynosi dużą radość, choć oczywiście chcielibyśmy być w stanie zrobić więcej. Ważne jest na pewno to, żeby się nie przyzwyczajać i wciąż myśleć, jak możemy jeszcze pomagać, żeby codziennie wskazywać tym ludziom drogę do Chrystusa.
Jakie są największe problemy, które dotykają Tanzanię i jej mieszkańców?
Pewno, gdyby ktoś przyjechał do Tanzanii z Europy, z Polski chciałby budować szkoły, żeby dzieci mogły się uczyć, chciałby drążyć studnie, żeby ludzie mieli wodę, chciałby doprowadzić prąd, bo w Europie jest, a tu go nie ma. To oczywiście jest ważne, ale właśnie praca w Tanzanii pokazała mi, że to, na co my zwracamy uwagę, nie jest tak naprawdę problemem. Nawet to, że mieszkają w domach z błota, nie jest problemem. Oni kładą akcent w innym, znacznie ważniejszym miejscu niż posiadanie. Są ze sobą i mają ze sobą na pewno lepszy kontakt niż my, wiecznie zabiegani. My przez ten pośpiech wielu rzeczy nie zauważamy, albo skupiamy się na tym, co nie jest najważniejsze w życiu. Tego nauczyła mnie Afryka.
Czy mieszkańcy włączają się w pracę misjonarzy?
Oczywiście. Gdyby nie oni to wszystko by leżało i kwiczało. Chociażby katechiści, którzy poświęcają swój czas i energię na to, żeby co niedzielę prowadzić nabożeństwo, głosić Słowo Boże, gdy nie ma księdza. Przychodzą na spotkania, często idąc kilkanaście kilometrów. Gdyby nie świeccy, miejscowi ludzie, my misjonarze nie mielibyśmy żadnych szans. Ich wsparcie jest kluczowe.
Jak miejscowi reagują na Księdza pracę?
To są ludzie bardzo otwarci. Są bardzo gościnni, hojni i wdzięczni. Nawet w swoich niedostatkach potrafią podzielić się tym, co mają. Nie raz mnie zawstydzili przez to, że człowiek jest przywiązany do jakichś rzeczy, drobiazgów. Ta hojność przychodzi im tak bardzo łatwo i spontaniczne.
Co dają Księdzu misje?
Życie tam zmieniło moją perspektywę patrzenia na Polskę, na naszą wiarę. W kraju nie miałem możliwości spotkania się z wyznawcami innych religii, a tam jest to na porządku dziennym. Do Tanzanii dopiero 150 lat temu przybyli pierwsi misjonarze, dlatego wiara dopiero zapuszcza tu korzenie. Doświadczam więc tego, jak bardzo pracochłonny jest to proces. U nas tradycje chociażby związane z obchodzeniem Świąt są bardzo rozbudowane, w Tanzanii tego jeszcze nie ma.
Dlaczego warto wybrać taką drogę?
Jeśli ktoś odkrywa w sobie głos, że chce pracować na misjach, to musi się o to starać. Ja wiem, że gdybym nie był tak uparty w swoim dążeniu, prawdopodobnie nigdy nie wyjechałbym z Polski. Ta droga misyjna nie jest ani lepsza, ani gorsza od innych, a ważne jest, żeby odkryć swoje miejsce na ziemi i w Kościele, bo wtedy na pewno będziemy szczęśliwi.
Jak my tu w Polsce realnie możemy pomóc ludziom w Tanzanii?
Myślę, że najważniejsza jest modlitwa za misje. To są nasi młodsi bracia w wierze, dlatego musimy im pomagać, tak jak pomaga się chociażby młodszemu rodzeństwu, w stawianiu pierwszych kroków i w poznawaniu, w zaangażowaniu się w tą niezwykłą przygodę z Jezusem. Czasami liczymy tę odległość między nami w tysiącach kilometrów, a tak naprawdę dzieli nas jedno „Zdrowaś Maryjo” i o to w imieniu wszystkich misjonarzy proszę.
Rozmawiała: Karolina Zając